„Śnieżysty obrus znikł; srebrny półmisek z dymiącą kuropatwą na grzance obrócił się w fajansowy talerz, na którym leżała nieapetyczna, szarobrunatna bryja […] ekstrakt trawy i buraka pastewnego, namoczony w chlorowanej wodzie i zmielony z rybną mączką; zwykle dodaje się kostnego kleju i witamin, omaszczając maź syntetycznym smarem, żeby nie stawała w gardle.”
Stanisław Lem „Kongres futurologiczny”
„Siadali, witali się z kelnerem i czekali na świeże jedzenie i napoje odpowiednie dla danego dnia, jego pory, pory roku i pogody, zgodnie z zasadami diety, której celem było zapewnienie długiego i dobrego życia z dobrym trawieniem. Albo lekkim sercem. Te dwa zwroty oznaczały tu to samo.”
Ursula K. Le Guin „Opowiadanie świata” (tł. Maciejka Mazan)
Jedną z najpoważniejszych przeszkód w zmianach niezbędnych do zatrzymania kryzysu klimatyczno-ekologicznego oraz adaptacji do już istniejących zmian klimatu jest prawie całkowite rozerwanie więzi człowieka z przyrodą. Człowiek przestał być jej częścią, choć było tak właściwie przez większość około 250 tysięcy lat historii Homo sapiens. Trudno wyznaczyć początek tego rozerwania, w mojej opinii kluczowy był początek kolonializmu (przełom XV i XVI wieku), kiedy to podbite przez populację europejską tereny czyli obie Ameryki i Oceanię (min. Australię, Nową Zelandię) zaczęto eksploatować tak, by uzyskać z tych terenów jak najwięcej zysków.
Ta eksploatacja przeniosła się również na inne, nie-europejskie tereny, to jest Afrykę i Azję (łącznie z Indiami). Przy czym połączone to było z eksterminacją i eksploatacją ludów rdzennych kontynentów poza europejskich oraz ignorowaniem ich wiedzy – w tym, co ważne dla tego tekstu, również wiedzy przyrodniczej. W Polsce kolonizację zastąpił wyzysk ludności wiejskiej w podobnym celu – wytwarzania jak największej ilości żywności. Stąd też tak powszechny był głód na wsiach – spowodowany niedoborem żywności sprzedawanej dla zysku. Kolejnym, przełomowym momentem była rewolucja przemysłowa, której początek datuje się na przełom XVIII i XIX w.
Niestety, połączenie cywilizacji nastawionej głównie na zysk z rozwojem przemysłu sprawiło, że technologie zamiast działać na korzyść całej ludzkości, są obecnie jej zgubą. Zdaję sobie sprawę, że może to brzmieć antytechnologicznie, czy też wręcz antynaukowo, ale przypatrzmy się, co się dzieje z wynalezionymi technologiami: maszyny miały zastąpić ludzi, którzy to mieli mieć dzięki temu więcej czasu, być szczęśliwsi. Czy tak się stało? Wręcz przeciwnie – dalej pracujemy często i po kilkanaście godzin dziennie, również w Polsce, zdarza się że i bez wolnego dnia w tygodniu, czy też wakacji.
Plastik – miał być tanim opakowaniem, a został głównie śmieciem, z którym trudno sobie obecnie poradzić. Kosztami zarówno jego produkcji, i utylizacji, obciąża się nie te koncerny, które na nim zarabiają, ale zwykłych ludzi. Takich przykładów można przytaczać wiele. Technologie zastąpiły wiedzę naukową, prowadząc do eksploatacji naszej Planety – zmian klimatu, dramatycznego spadku bioróżnorodności. Bo przecież cała dostępna wiedza naukowa wskazuje jasno i dobitnie, że musimy zaprzestać i emisji gazów cieplarnianych i dewastacji przyrody.
Podobnie stało się z wytwarzaniem żywności – tak zwana chemia rolna, czyli głównie syntetyczne pestycydy i nawozy mineralne, zamiast pomóc w efektywnym wytwarzaniu żywności dla każdej osoby na Ziemi, stała się prawdziwym przekleństwem. Jej stosowanie prowadzi do emisji gazów cieplarnianych (np. podtlenku azotu), jałowienia gleb, wymierania gatunków – jako że jest raz toksyczna dla wielu organizmów, a dwa jest stosowana w nadmiarze.
Rozerwano też to, co przez tysiąclecia było połączone w procesach wytwarzania żywności: chów zwierząt i uprawy roślin. Zwierzęta już nie są karmione np. resztkami po plonach, czy też roślinami niestrawnymi dla człowieka. Nie są też źródłem nawozów naturalnych. Zamknięto je w budynkach, dostają paszę produkowaną często z roślin uprawianych na innych kontynentach, ich odchody i mocz są głównie źródłem zanieczyszczenia środowiska, a nie nawozem. Rolnictwo nie naśladuje już przyrody w obiegu materii i energii, wytwarzając żywność zdrową dla nas, ale jest kolejną technologią, przemysłem.
Wspominane przeze mnie oderwanie człowieka od przyrody prowadzi do dalszego brnięcia w niszczenie przyrody oraz do coraz poważniejszych zmian klimatu. Dlaczego? Ponieważ na każdy problem próbuje się znaleźć rozwiązanie technologiczne, gadżety technologiczne zwane często „innowacjami” (ang. innovation – nowatorstwo), „smart upami” (ang. smart up – inteligentny, sprytny) – tak, jakby tylko technologie stanowiły wiedzę ludzkości, tylko one były szeroko rozumianą Nauką. Tylko czy te gadżety to nie raczej techno narkotyk, a nie nowatorskie, inteligentne rozwiązania problemów z dostępem do każdej osoby na Ziemi do dobrej jakości żywnością? Bo nie jest już ważna znajomość tego, jak funkcjonuje przyroda (łącznie z nami samymi), tego, czego od niej przez dziesiątki tysięcy lat się nauczyliśmy, troska o przyrodę i klimat, ważny jest kolejny gadżet technologiczny.
Szczególnie jaskrawo widać to w rolnictwie, które z założenia opiera się o organizmy żywe, czyli o przyrodę. Obojętnie, co jemy – zawsze są to organizmy żywe: czy to rośliny, czy to zwierzęta. Natomiast jako rozwiązania, zamiast tych opartych na naszej wiedzy biologicznej na temat na przykład funkcjonowania gleby, powiązań pomiędzy organizmami, różnorodności nie tylko dzikiej przyrody, ale i tego co uprawiamy czy też hodujemy na żywność, proponuje się nam kolejne technologie. Mają one rozwiązać problem głodu na świecie czy też spowodować, że konsumpcja mięsa, jaj i nabiału na bogatej Północy spadnie.
Zapomina się, jak ważna jest społeczna natura Homo sapiens, że współpraca i pomoc wzajemna są naszą wręcz biologiczną cechą, że przez dziesiątki tysięcy były niezbędnym elementem wytwarzania żywności, czy też pożywiania się dzikimi gatunkami.
Dobrym przykładem tego rodzaju współpracy, ciągle funkcjonującym i w Polsce, jest korzystanie z wiedzy na temat dzikich gatunków grzybów, którą to wiedzą dzielą się z nami nasi rodzice, dziadkowie, znajomi (bez tej wiedzy byłoby to niemożliwe). Zamiast wspólnej pracy przy wytwarzaniu żywności, dzielenia się nią, wymiany na inne dobra, zamiast bezpośredniego kontaktu osób wytwarzających żywność i ją konsumujących, mamy konieczność posiadania całego zestawu maszyn rolniczych, bardzo często przez każdego z rolników, długie łańcuchy dostaw, niskie zarobki rolników i rolniczek, plastikową żywność w supermarketach.
Zapominamy, jak ważna jest dla naszego zdrowia jakość żywności, i to pomimo, że źródłosłów słowa „żywność” to słowo „życie”.
Wracając do technologii: jedną z tych nabierających coraz większej popularności jest tak zwane mięso komórkowe, zwane mięsem z in vitro, czyli tkanki zwierzęce hodowane w bioreaktorach. Pomijając dane, które wskazują, że obecnie taka produkcja mięsa emituje nawet 24 razy więcej gazów cieplarnianych niż chów zwierząt, to czy faktycznie rozwiązaniem jest budowanie fabryk z betonu na prąd, by produkować bardziej etyczne mięso? Bardziej etyczne, bo produkowane z komórek macierzystych jednego zwierzęcia, ograniczające zabijanie zwierząt. Czy naprawdę ludzkość jest już tak ogłupiała, że do ograniczenia nadmiernego chowu zwierząt konieczny jest substytut mięsa?
Zamiast niezbędnego ograniczenia spożycia, również ze względów zdrowotnych, czyli zgodnego z naszą fizjologią, można powiedzieć przyrodą naszego organizmu, proponuje się żywność mniej lub bardziej przypominającą papkę. A co z koniecznością ograniczania zużycia energii, obojętne z jakich źródeł? Albo co w przypadku przerw w dostawie prądu czy też niewydolności chłodzenia takich fabryk przy rosnących temperaturach? Czy też z deklaracjami przechodzenia do gospodarki cyrkularnej? W przypadku chowu zwierząt jest to możliwe, jak to opisywałam powyżej – ponowne połączenie chowu z uprawami. W przypadku technologii in vitro trzeba produkować (znów: gdzie? I co z prądem?) specjalne media do namnażania komórek, nie wiadomo co z odpadami poprodukcyjnymi. To po prostu kolejna odsłona zaślepienia technologiami, wiary, że możemy wszystko, wystarczy odpowiednia maszyna.
Kolejnym, proponowanym zamiennikiem mięsa, ale i nabiału, jest tak zwane białko roślinne. Są to na przykład wędliny czy też burgery produkowane z przetworzonych roślin, najczęściej wysokobiałkowych typu fasola, bób, soja. Brzmi doskonale, tylko wracamy znów do problemu gospodarki cyrkularnej. Czyli – konieczność postawienia budynków, maszyny na prąd, często plastikowe opakowania takiej żywności.
Ważne jest też pochodzenie roślin, bo jeżeli są uprawiane na wielkoobszarowych monokulturach, trzeba pamiętać, że są to pola uprawne, na których najczęściej używa się nawozów sztucznych i syntetycznych pestycydów odpowiedzialnych za jałowienie gleby, zabijających miliony owadów, ale i ssaków, niekoniecznie tylko tych żerujących na uprawach. Do produkcji używa się też czasem roślin uprawianych na terenach po wypalonych lasach, również amazońskich, jak choćby awokado, palma olejowa, czy też migdały (do produkcji mleka). Część z wegeburgerów i innych tego typu produktów to żywność wysoko przetworzona, zawierająca cały szereg poprawiaczy smaku, które nie koniecznie są dla nas zdrowe.
Szkodliwe dla naszego zdrowia mogą być też opakowania plastikowe, bo coraz więcej danych naukowych wskazuje na przechodzenie z plastiku, nawet do wody, substancji, o których wpływie na nasze zdrowie ciągle wiemy za mało. No i opakowania to kolejne śmieci i straty energii elektrycznej. Znów powrócę do pytania o konieczność substytutów mięsa (ale i nabiału), jako niezbędnego warunku ograniczenia chowu zwierząt, a w ślad za nim, ograniczenia konsumpcji mięsa, jaj i nabiału. Naprawę jesteśmy w takim punkcie rozwoju ludzkości, że bez tego tupniemy nogą i powiemy „muszę mieć jakieś mięsko”? Przecież jest tyle pysznych, wegańskich potraw, również tradycyjnych, polskich, możemy powrócić do całego szeregu zapomnianych upraw, np. setek odmian fasoli bogatych w białko i smacznych.
Warto tu wspomnieć, że jedną z przyczyn wybierania taniego mięsa z ferm przemysłowych, zamiast wspominanych fasoli, jest cena – na przykład kilogram fasoli odmiany „piękny jaś”, czy też zielonej soczewicy kosztuje nawet 20 zł za kilogram, gdy tymczasem kilogram mięsa można kupić za zaledwie 6 złotych. Można więc śmiało założyć, że pierwszą barierą w zmianie diety na bardziej roślinną może być domowy budżet, a nie konieczność jedzenia czegoś co mięso choć przypomina w smaku.
Innym zamiennikiem mięsa miałyby być owady. Faktycznie, owady są pożywieniem dla około dwóch miliardów osób na Ziemi, ale dzieje się tak przede wszystkim w krajach tropikalnych i subtropikalnych, gdzie owady są dostępne przez cały rok dzięki wysokim temperaturom. Nawet w przypadku chowu owadów nie ma tam potrzeby choćby oświetlania i ogrzewania budynków. Proponuje się owady, ponieważ jako zwierzęta ektotermiczne nie muszą mechanizmami fizjologicznymi regulować temperatury ciała (jak to robimy np. my), co jest dużym wydatkiem energetycznym.
Dzięki temu większa ilość pokarmu jest przekształcana na tkanki ciała, bo nie jest „tracona” na jego ogrzewanie. Jednocześnie, podwyższoną temperaturę ciała, niezbędną do reakcji biochemicznych (jest to około 30C), owady uzyskują poprzez np. wygrzewanie się na słońcu, czyli temperatura ich ciała zależy od temperatury otoczenia. Myślę, że każdy z nas widział motyle siedzące na nasłonecznionej roślinności, czy też muchy na ciepłych murach budynków – to właśnie owo wygrzewanie się by podnieść temperaturę ciała. Oczywiście to uproszczony opis, ale stosuje się dosyć dobrze do gatunków proponowanych do chowu, np. świerszczy, karaluchów, mącznika, much.
Problem w tym, że proponowane gatunki są ciepłolubne, często tropikalne, ponieważ tylko takie rozmnażają się cały rok. Tymczasem Europa, również Polska, to regiony klimatu umiarkowanego, z chłodną porą roku, którą rodzime gatunki owadów przeżywają w różnych formach uśpienia, np. albo schowane w ściółce, albo pod ziemią, albo jako jaja. Czyli do produkcji białka z owadów najlepiej nadają się gatunki ciepłolubne, co w naszym umiarkowanym klimacie oznacza, że potrzebują – można już się domyślić po wcześniejszej lekturze tekstu – budynków i energii elektrycznej używanej do utrzymywania wysokiej temperatury, czy też sztucznego oświetlenia (w tropikach fotoperiod to około 12:12 dzień noc).
Do tego proponuje się nie jedzenie całych owadów, jak dzieje się to choćby w Afryce, tylko mączki z nich! Cyrkularność miało by zapewnić karmienie tych owadów resztkami np. żywności ludzkiej. Tylko, że już mamy zwierzęta, które to robią, na przykład świnie lub kury, których niektóre rasy mogą praktycznie cały rok przebywać na zewnątrz, przy okazji przekopując i nawożąc dany teren i zastępując z powodzeniem maszyny i nawozy sztuczne.
Dochodzą też problemy etyczne chowu w dużym zagęszczeniu, podobnie jak w przypadku kręgowców trzymanych na fermach przemysłowych. Żeby ograniczyć konsumpcję mięsa, jaj i nabiału pochodzących od kręgowców, kolejnym gatunkom szykujemy horror chowu masowego. Przecież owady to zwierzęta ze skomplikowanym układem nerwowym, coraz więcej jest badań wskazujących na to, że mają pamięć, planują przyszłość, bawią się, uczą się od siebie nawzajem (to ostatnie może wskazywać na empatię, która wyewoluowała z naśladownictwa). Karaluchy mają bogate życie społeczne. Nie wiemy, czy na pewno czują ból, tylko czy taka wiedza pomogła kręgowcom w lepszych warunkach hodowlanych?
Liczba ferm przemysłowych rośnie, i w Polsce i na świecie, a zapewnienie tam jakiegokolwiek dobrostanu zwierzętom hodowlanym jest z założenia niemożliwe – przegęszczenie, często klatki, brak warunków do spełniania podstawowych zachowań charakterystycznych dla danego gatunku, rasy tak wyselekcjonowane, że cierpią przez całe, zwykle krótkie życie, np. z powodu przerostu tkanki mięśniowej, oddzielanie potomstwa od matki często praktycznie zaraz po porodzie. To wszystko dzieje się wbrew wiedzy na temat biologii kur, świń, krów i innych zwierząt kręgowych. Czy podobnie potraktujemy owady, bo musimy mieć, najlepiej dużo, białka ze zwierząt?
Inną coraz popularniejszą technologią są uprawy bez gleby, czyli różnego rodzaju akwakultury, hodowle hydroponiczne. W skrócie – polega to na uprawie roślin w roztworze wodnym, zawierającym substancje odżywcze, najczęściej w budynkach mniej lub bardziej przeszklonych, czy też ze sztucznym oświetleniem. Cóż, znów wiedza biologiczna jest skrzętnie omijana. Bo zgodnie z nią, roślina do dobrego życia, by rosnąć zdrowo, potrzebuje organizmów symbiotycznych, przede wszystkim bakterii i grzybów, w tym grzybów mikoryzowych tworzących całą sieć w glebie, ułatwiając roślinie pobieranie substancji odżywczych i chroniąc przed organizmami patogennymi. Podobnie jak my, ludzie, którzy potrzebujemy organizmów symbiotycznych zasiedlających choćby nasz układ pokarmowy, bez nich jesteśmy mniej odporni na choroby, mamy problemy z trawieniem.
Zarówno my, jak i rośliny jesteśmy holobiontami – małymi ekosystemami składającymi się z naszych ciał i całego szeregu współpracujących z nami mikroorganizmów. Tymczasem uprawy bez gleby nie zapewniają roślinom takiej współpracy. Do tego, znów – czy są to rozwiązania cyrkularne? Znów mamy zużywanie energii na budowę specjalnych budynków, oświetlanie, często klimatyzacja, czy też mechaniczne dostarczanie substancji odżywczych roślinom, produkcja pożywek dla roślin.
Jednym z argumentów za takimi rozwiązaniami jest to, że zajmują mniej miejsca (mogą być wertykalne), co pozwoliłoby na wytwarzanie żywności np. w miastach. No ale czy naprawdę nie ma w miastach miejsca na ogrody warzywne, a nawet wypas zwierząt? Mamy tysiące hektarów trawników, często koszonych i raz w tygodniu, kosiarkami albo na prąd albo na paliwa kopalne. Na części z nich z powodzeniem możemy uprawiać owoce i warzywa, a tam, gdzie jest konieczna krótsza trawa (np. wały przeciwpowodziowe, miejsca wypoczynku, place zabaw, spacerniaki dla psów), można wypasać zwierzęta. Taniej i zdrowiej, praktycznie bez emisyjnie, więcej miejsca dla przyrody, na przykład dzikich gatunków owadów zapylających, czy też ptaków.
Oczywiście wymagało by to zmian związanych z emisją zanieczyszczeń choćby przez samochody, która może powodować np. zanieczyszczenia gleby. Ale, zgodnie z wiedzą naukową, takie ograniczenie jest niezbędne i dzieje się w wielu miastach, przede wszystkim dla lepszej jakości powietrza, którym oddychamy.
Kolejnym miejscem na uprawę roślin są dachy naszych domów. Nie wszystkie mogą być tak użytkowane, ale nawet niewielka część nie tylko dostarczałaby żywności, ale pomagałaby chłodzić miasta, była by miejscem do życia dla dzikich gatunków. Dla mnie osobiście, zresztą podobnie jak w przypadku produkcji mięsa z in vitro, ważne są też kwestie estetyczne – dobrze zaprojektowane ogrody owocowo-warzywne, krajobraz rolniczy, z miedzami, zadrzewieniami, pasącymi się zwierzętami, jest dla mnie po prostu piękniejszy niż nawet nie wiem jak wyszukane budynki przemysłowe, do tego wybudowane z kurczących się zasobów naszej Planety.
Jakie zatem proponuję rozwiązania? Wiem, że będzie to opisane w kolejnych artykułach na blogu, napiszę w skrócie: przypomnijmy sobie, że jesteśmy częścią przyrody, uczmy się od niej, wykorzystajmy wiedzę przyrodniczą rolników i rolniczek ekologicznych. Odtwórzmy wspólnoty, relacje społeczne, niech osoby wytwarzające nasze życie-żywność, będą traktowane godnie i z wdzięcznością. Nie marnujmy żywności, nie jedzmy mięsa, jaj i nabiału 24h przez 7 dni w tygodniu. Dbajmy o jakość żywności, a nie jej ilość, nie objadajmy się, żadnym pokarmem! Szanujmy i troszczmy się o wszystkie żywe organizmy, również te, które zjadamy, a ten szacunek i troska wróci do nas w postaci zdrowia i dobrego, długiego życia.
Skontaktuj się z nami
Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres:
dr hab. Paulina Kramarz, prof. UJ
Polska ekolożka, dr hab. nauk biologicznych, profesor nadzwyczajny Instytutu Nauk o Środowisku Wydziału Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkini Państwowej Rady Ochrony Przyrody.